Greta van Fleet – From the Fires. Rockowe Mili Vanili?

Greta van Fleet to w mojej ocenie jeden z największych fenomenów 2017 roku, młodzi goście którzy brzmią jak Led Zeppelin, ruszają się jak Led Zeppelin i wyglądają jak Led Zeppelin. Słuchając Greta Van Fleet po raz pierwszy, miałem wrażenie że słucham zaginionego albumu Zeppów. Tylko czy aż takie odwzorowanie legendy jest dobre? Albo czy powinno nas to w ogóle obchodzić?

Greta van fleet from the fires safari song
Jeśli nie wiesz, jak zacząć album – zrób to z pierdolnięciem.

Kiedy wrzuciłem na mój fanpage utwór grupy Greta Van Fleet, wywiązała się dyskusja czy nie są oni aby zbyt podobni do Zeppelinów. Bo że są podobni, nikt nie ma wątpliwości. No kurczę, otwieracz z ich płyty From the Fires – Safari Song. Wejście gitary, wejście perkusji i ten charakterystyczny krzyk wokalisty. Koniec, zamiecione pod dywan. Mocniejszej wizytówki nie trzeba.

Nie oszukujmy się – wszystko, co wypływa na głębokie wody jest produktem. Muzyka również – w większym lub mniejszym stopniu zabija się kreatywność artystów, wymuszając na nich konkretne działania. Tak, żeby pasowali do danego modelu biznesowego. A jeśli jakaś formuła jest sprawdzona, to dlaczego nie spróbować?

Greta van Fleet – rock 2.0

Po pierwszym przesłuchaniu byłem prawdziwie zafascynowany. Nawet przez sekundę nie miałem wrażenia, że to wszystko to „zżynka”. Czasem jest tak, że artysta bardzo mocno interpretuje twórczość innego muzyka, nie dodając do twórczości nic od siebie. I tak mamy kilkuset Vaiów, którzy znają jego zagrywki lepiej niż on sam, a illość kopii Metallici myślę że idzie w tysiące. Legendy powoli umierają, w ostatnich latach Airbourne pokazał, że takie naśladownictwo jest potrzebne (mimo że nie przepadam za zespołem). Inaczej będziemy skazani na koncerty hologramów.

W żadnym wypadku nie miałem jednak wrażenia wtórności po przesłuchaniu albumu (EP) From the Fires grupy Greta van Fleet. Mimo jednoznacznego podobieństwa brzmieniowego, pierwiastek indywidualizmu jest bardzo mocny. To, co zaczęło mnie jednak zastanawiać to fakt, na ile ci goście są autentyczni w tym co robią.

Diabeł tkwi w szczegółach

Skąd ta wątpliwość? Z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywałem coraz więcej szczegółów. W chwili, gdy piszę te słowa znam już praktycznie każdy dźwięk na albumie From the Fires. Fani Zeppelinów z całą pewnością zwrócą uwagę na podobieństwo kompozycyjne – mamy tutaj utwory przypominające w zasadzie każdy etap twórczości Zeppelinów. Jest to materiał nie tyle na osobny wpis, co na solidną analizę. Moją uwagę bardziej przykuło jednak brzmienie. Produkcja debiutanckiego albumu Greta van Fleet jest dosłownie wyjęta z jedynki czy dwójki wiadomej grupy. Sądząc po ilości wpisów dotyczących zespołu na grupach audio/kolekcjonerów płyt na Facebooku – chyba jest to zabieg trafiony. Zazwyczaj ci ludzie nie wychylają nosa znad Gentle Giant. Na From the Fires Greta van Fleet słychać również smaczki łechtające fanów Planta i ekipy – jak skrzypiąca „stopa” bonzo, doskonale słyszalna w Highway Tune.

Pieniądze
Mówią, że dolary są zielone, ja tu bardziej widzę szary. Greta ma więc przed sobą przyszłość w szarych barwach. Fot. Pictures of Money, Flickr/CC

Zawsze jest jakieś „i…”

I gdy zauważałem coraz więcej takich szczegółów, miałem coraz większą pewność że to jest produkt. Zupełnie jak wspomniany w tytule zespół Mili Vanili. Była to grupa wykreowana przez przemysł, historia tragiczna i dlatego tak znana. Grupa ludzi, która coś umiała, ale niekoniecznie związanego z muzyką. Bardziej teatr i próba wprowadzenia bezdomnego na salony. Tutaj mamy już gościa z klasy średniej, który wie jak trzymać widelec. Produkt który zaserwowano nam pod nazwą Greta van Fleet to mikstura tego, co potrafią bracia Kiszka (!!!) i pierwiastka „przemysłu muzycznego”. Mikstura, jak mi się wydaje, bardzo zdrowa. Z dużą dozą indywidualizmu mimo oczywistych podobieństw do oczywistej legendy.

chillout z albumem Greta van fleet
Chillout z albumem Greta van Fleet – zbyt leniwi na odtwarzacz CD, zbyt biedni na transmiter stumieniowy

Wracając do From the Fires

Dawno nic mnie tak pozytywnie nie zaskoczyło jak ten właśnie album. Doskonały produkcyjnie, bardzo przejrzysty, z odpowiednią dawką „powietrza”, świetny kompozycyjnie i niezły (na tyle, na ile „trzeba”) wykonawczo. Dokładnie to, czego oczekuję od zespołu rockowego. Kompozycje – „earbugi”. Nie pamiętam kiedy jakaś melodia wpadła mi tak bardzo w ucho jak którykolwiek utwór z albumu. Często po przesłuchaniu płyty mam problem z zanuceniem jakiejkolwiek melodii. Tutaj praktycznie każdy utwór ma potencjał do tego, żeby nie opuszczać głowy przez cały dzień.

Naśladowców jest mnóstwo. Mało jest jednak takich, którzy w naśladowaniu potrafią dodać coś od siebie. Dlatego wydaje mi się, że propozycja Greta van Fleet, o ile wykreowana przez biznes muzyczny (to tylko moja teza) – jest tym, czego fani muzyki naprawdę potrzebowali.

Tym, którzy jeszcze się nie zapoznali, polecam:

Komentarze: