The Jan Gałach Band z albumem zatytułowanym „In the Studio” to coś, co wzbudziło we mnie ogromną ilość skrajnie różnych emocji. Gdy zobaczyłem album na półce sklepowej, miałem ochotę tłuc po mordzie każdego, kto pozwolił na wydanie płyty. I od razu wiedziałem że muszę tego posłuchać. Na całej okładce widniał napis „The Jan Gałach Band” stylizowany na logotyp The Allman Brothers Band. Za to należy się pięć lat w zawieszeniu. Ale dajmy szansę muzyce, bądźmy obiektywni.
Lider zespołu – Jan Gałach jest skrzypkiem który współpracował z Martyną Jakubowicz czy Maciejem Balcarem, regularnie wygrywa również plebiscyty na najlepszego instrumentalistę w branżowych czasopismach – nie jest to więc muzyczny nowicjusz. Dlatego – spoglądając na okładkę i znając już inspirację, spodziewałem się świeżego podejścia do tematu southern rocka. Oprócz obecności skrzypiec w instrumentarium pozytywnie zaskoczyła mnie również obietnica damskiego wokalu, głosu udziela również Maciej Balcar. Album „In the Studio” zespołu The Jan Gałach Band jest drugim albumem grupy, nijak jednak nie mogłem znaleźć informacji o pierwszym wydawnictwie, zapewne więc było to wydawnictwo niszowe, znane tylko w środowisku.
Z wewnętrznej wkładki „In the Studio” spoglądają członkowie zespołu, tutaj potwierdziłem swoje podejrzenia odnośnie wzorowania się na Allmanach – dwie perkusje mówią sporo o tym czego można się spodziewać. Pulsujący groove wprowadzony przez taką sekcję rytmiczną to moja słabość. Może więc muzyka zatrze niesmak wywołany przez okładkę.
Brzmienie – ameryka, panie!
Wrażenie przy pierwszym odsłuchu zrobiła na mnie produkcja albumu, która jest bardzo efektowna. Jest to co prawda płyta skompresowana „pod kurek”, jednak brzmienie jest bardzo czytelne, co przy tak bogatym instrumentarium jest niełatwe do osiągnięcia. Oprócz dwóch perkusji (ciekawi mnie brak perkusjonaliów) mamy w instrumentarium bas, dwie gitary, skrzypce, organy hammonda oraz sporadycznie wiolonczelę. Minus za organy hammonda w „Night and Delight„, które po prostu kłują górą w uszy. Sprzeczne z tym, co napisałem wyżej? Ta płyta jest pełna sprzeczności.
Otwierająca album „Aurora” jest naprawdę świetną kompozycją, niestety wrażenie psuje lekko skaleczony angielski. Głosy wokalistów bardzo przyjemnie przeplatają się między sobą. Mamy również solo gitarowe z wykorzystaniem slide, które potwierdza mocne „wzorowanie się” na ABB. Jestem wstrząśnięty i zmieszany. Szczególnie po tym, co usłyszałem później.
Wstrząs przechodzi w szok
Kiedy przeszedłem do drugiego utworu byłem już głównie zszokowany, z klimatów Allman Brothers muzycy przeszli do Alibabek – kompozycja zatytułowana „Saint Tropez” byłby ciekawą propozycją, gdyby nie partie wokalne składające się z wyśpiewanych głosek „pa pa pa” sporadycznie okraszonych „oł jea”. Na szczęście popisy wokalne nie trwają za długo i w kolejnych częściach kompozycja oddaje jam-bandowego ducha Allmanów. Jestem znów wstrząśnięty. A to dlatego, że każdy utwór na albumie jest diametralnie różny. Zespół proponuje nam southern rockowe granie na naprawdę wysokim poziomie, by później zaproponować coś kompletnie w innej stylistyce, nijak pasującej do reszty. I jakby tego było mało, takie „alibabkowe granie” przechodzi w kilkuminutowy jam, co już w ogóle się ze sobą nie „kompiluje”. Muzyka Jan Gałach Band jest tak rozbieżna, że trudno „odpłynąć”, a o to w jam bandowej muzyce jest kluczowe.
Muzyczny roller-coaster
Album „In the Studio” grupy The Jan Gałach Band wywołał u mnie prawdziwy roller-coaster emocji, od Allmanów i Alibabek przechodzimy do kompozycji odwołujących się do poezji śpiewane, tekst „Skakanki Ufoistki” jest chyba inspirowany najpiękniejszymi osiągnięciami entuzjastów opioidów, co zresztą widać nawet po tytule. Mnie po prostu odrzuca. Raz – tekstowo, dwa – produkcyjnie. Partie wokalne skrajnie umiejscowione w panoramie wyraźnie odstają od reszty utworu, co sprawia wrażenie jakby były nagrywane w pośpiechu. No i znów – dopiero trzeci utwór, a stylistyka ni kij ni w oko związana z poprzednimi kompozycjami. Lecimy dalej i znów kompletnie inna bajka. Utwór „Ostatnia jesień”, ballada utrzymana w duchu poezji śpiewanej. Wewnętrznie spójny utwór, zupełnie inna twarz wokalistki – Karoliny Cygonek. Kapela na spokojnie tylko akompaniuje, bez świrowania. Nota dla zespołu Jan Gałach Band – BARDZO chętnie przesłuchałbym płyty, która jest utrzymana właśnie w takiej stylistyce.
Muzycy nie mogą się zdecydować, czy chcą nam zaproponować utwory zaśpiewane po polsku czy po angielsku, nie są również zdecydowani czy kompozycje mają być „łagodne” jak wspomniana „Ostatnia Jesień„, czy „rockowe” jak singlowy „Hyde” zaśpiewany z Maciejem Balcarem. Różnorodność nie jest zła, broń boże. To jednak nie jest płyta różnorodna a – powiedziałbym – niedookreślona. Niezdecydowana. Album The Jan Gałach Band oferuje nam tak odmienne kompozycje, że ciężko się skupić na odbiorze – w wielu utworach jest co najmniej kilka elementów, które stylistycznie do siebie nie pasują. Cały album jest dla mnie karuzelą emocji – raz jest świetnie, za chwilę z kolei otrzymujemy mieszankę festiwalu w Opolu z wiejskim odpustem.
Polski blues – bigos z whiskey
Nie jest to jednak eklektyzm, raczej niezdecydowanie. Cecha, którą mogę przypisać wielu polskim zespołom. Kontrastuje to z poziomem, który reprezentują instrumentaliści – od strony wykonawczej album jest bardzo dobry. Kompozycje jednak nie łączą się ze sobą w spójną całość, nawet klamra w postaci utworu „Moja Historia” nie jest w stanie mnie do tej płyty przekonać. Jestem więc po prostu zmieszany. Zszokowany. Czułem się jakbym słuchał sześciu różnych albumów albo jakiejś playlisty. I niestety – album „In the Studio” zespołu The Jan Gałach Band pokazuje, że bycie dobrym instrumentalistą nie jest równoznaczne z byciem dobrym muzykiem.
I niestety, po raz kolejny czuję się odepchnięty od „polskiego bluesa”, który (bijcie mnie!) przesiąknięty jest jarmarcznością, przaśnością i brakiem spójności. Samo nazywanie zespołu „The (Sic!!!) Imię Nazwisko Band” jest pokazem takiej jarmarczności, pogonią za zachodem którą wyssaliśmy z mlekiem PRL. Swoistą wisieńką na przaśnym torcie jest zwyczajna kradzież motywu graficznego okładki. Mimo wielu zalet, mimo kunsztu instrumentalistów, mimo dobrej produkcji nie jestem w stanie ocenić tego albumu pozytywnie. Jeśli jednak na co dzień „bujasz się” w dżinsowej katanie, kowbojkach i skórzanym kapeluszu, prawdopodobnie po przesłuchaniu albumu „In the Studio” grupy The Jan Gałach Band będziesz miał ochotę mnie zasztyletować za ten tekst. Trudno.
Aktualizacja:
Jak się okazało, stałem się ofiarą kunsztu instrumentalnego Jana Gałacha i chciałbym sprostować – autor albumu uświadomił mnie, że na płycie nie ma ani jednej solówki gitarowej (sic!). Wziąłem więc skrzypce za slide! Winszuję. Jak się również okazało – album nie reprezentuje stylistyki bluesowej, z tym zawsze są problemy między wizją artysty a odbiorcą. Cóż, zostawiam recenzję w wersji pierwotnej, nie chodzi bowiem o to kto ma rację, a o to jakie były moje wrażenia. A „slide” zweryfikuję kiedyś na koncercie ;)